czwartek, 13 lipca 2017

Stare i dobre "Solaris" || recenzja ✒


Jestem miłośniczką klasyki literatury, staroci, pożółkłych stron oraz wszystkiego, co się kojarzy z szeroko pojętym stylem retro. Nie ma nic, co pasowałoby do tego opisu bardziej niż mój egzemplarz Solaris Stanisława Lema znaleziony na śmietniku. Tak, dobrze czytacie. Książka została uratowana z paszczy miejskiego śmietnika, co może brzmieć obrzydliwie, ale cóż... o tym wkrótce będzie osobny post. 

Wcześniej miałam już styczność z Bajkami robotów tego autora, które mogłabym porównać do jazdy bez trzymanki po kamienistej plaży. Odniosłam wówczas wrażenie, że niewiele zrozumiałam. Postanowiłam dać Lemowi jeszcze jedną szansę, bo wstyd postąpić inaczej w przypadku osoby, której geniusz głosi się do dzisiaj. I to była dobra decyzja, bardzo dobra.  
Mówiąc w dużym skrócie, powieść opowiada o nieudanej próbie kontaktu ludzkości z obcą formą inteligencji, którą jest cytoplazmatyczny ocean pokrywający tytułową planetę Solaris. Kris Kelvin, nasz główny bohater, przybywa na stację badawczą unoszącą się nad tą bliżej nieokreśloną substancją przypominającą zawartość lampki lavy, na której wzorował się autor.  Odkrywa, że szef stacji – Gibrarian –  popełnił samobójstwo tuż przed jego przybyciem, ale reszta pracowników także nie zachowuje się normalnie. Zarówno Snaut, jak i tajemniczy Sartorius, sprawiają wrażenie, jakby byli bliscy obłędu. Sam Kelvin zaczyna niekiedy tracić cierpliwość, gdy na pokładzie nagle pojawia się jego zmarła partnerka, o której samobójstwo obwiniał się przez ostatnie lata.  

Lem miał wyjątkową zdolność do tworzenia portretów psychologicznych swoich bohaterów, w tym przypadku można wyróżnić jeden stały element, który poruszają także inni pisarze science-fiction – czym człowiek z przyszłości będzie się różnił od tego obecnego? Czy będzie kochał, tęsknił, odczuwał samotność? Autor wyszedł z założenia, że przed podstawowymi problemami egzystencjalnymi nie ma ucieczki, ani w innej przestrzeni, ani w odległym czasie.  

Powieść wydana została w 1961 roku, ale już wtedy przestrzegano przed nadmiernym zautomatyzowaniem życia, które tylko pozornie może wydawać się lepsze. Bohater ery kosmicznej Lema został odmitologizowany, rozwój techniki wcale nie zlikwidował jego problemów, a wręcz stworzył ich więcej. Solaris to poruszająca historia o bezsilności nauki wobec obcych form istnienia oraz o człowieku, który nawet w kosmosie nie uciekł od przykrych wspomnieńwyrzutów sumienia swojego człowieczeństwa.  

Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych ze sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. Doświadczamy tego nawet wobec zjawisk względnie prostych. Los jednego człowieka może znaczyć wiele, los kilkuset trudno jest objąć, ale dzieje tysiąca, miliona nie znaczą w gruncie rzeczy nic  tak podsumował to sam autor. 

Solaris to najsłynniejsze dzieło Stanisława Lema, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Czy zasłużenie? Prawdopodobnie tak. Autor wykazał się nie tylko ogromem wyobraźni, kreując najoryginalniejszy portret Obcego, z jakim się spotkałam, a do tego jego intuicja nie zawiodła – o kilkadziesiąt lat wyprzedził rozważania dotyczące etyczności niektórych nowych technologii oraz eksperymentów. 

Zdecydowanie warto się zapoznać z tą pozycją, choć polecałabym ją raczej fanom gatunku, bo ja  totalny laik  czułam się, jakbym to ja eksplorowała obcą planetę, a nie nasz główny bohater. O literaturze fantastyczno-naukowej wiem niewiele, raczej spoglądałam na tę książkę jak na parabolę czy też powieść-psychomachię; jak na utwór, który traktuje o kondycji człowieka i miejscu, w jakim znajduje się ludzkość. 

Gdyby nie Bookathon i lista lektur obowiązkowych, to pewnie bym nie sięgnęła po tę lekturę, a zdecydowanie poszerzyła moje czytelnicze horyzontyzwłaszcza że na półce czekają na mnie jeszcze Dzienniki gwiazdowe Eden. Czy po nie sięgnę? Zobaczymy. 

Mikami Ai Takada 



sobota, 8 lipca 2017

Chwytaj dzień, czyli "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" || filmowo #1

Marzenia nadają życiu sens. Jak stwierdził John Keating  Tylko w marzeniach człowiek jest naprawdę wolny. Jednak to cele pozwalają mu się rozwijać, odnosić sukcesy i mierzyć wyżej. Czasami droga do nich jest długa, kręta i usłana cierniami, jednakże warta przejścia, nawet mimo widma porażki na horyzoncie. Tam, gdzie są ciernie, muszą być też róże, a różami w życiu człowieka są jego pasje i ambicje, by poznać siebie i pozostać indywidualistą, nawet gdy ktoś próbuje to z nas za wszel cenę wyplenić.  



O czym jest film? Gdy przywołuje się Stowarzyszenie Umarłych Poetówpierwszym, co przychodzi mi na myśl, jest krytyczny obraz angielskiego społeczeństwa tkwiącego w okowach schematów rodem z poprzedniego stulecia. To także opowieść o przyjaźni, lojalności, marzeniach, istocie szacunku do bliźniego, roli nauczyciela w życiu młodego człowieka oraz miłości do poezji, która w dziele w reżyserii Petera Weira staje się symbolem walki o prawo do wyrażania siebie. Uczniowie elitarnej Akademii Welton traktowani są przez swoich rodziców, a także nauczycieli, jak maszyny, których rola sprowadza się do uczenia się na pamięć formułek z podręczników i do bezwzględnej dyscypliny względem osób będących wyżej w hierarchii ich zamkniętej społeczności. Chłopcy, dzięki niezwykłemu nauczycielowi języka angielskiego, poznają smak buntu przeciw tłamszącym kreatywność uczniów regułom szkolnym. Neil Perry i jego przyjaciele reaktywują działające w latach szkolnych profesora Keatinga Stowarzyszenie Umarłych Poetów, które dzięki wspólnemu czytaniu i deklamowaniu poezji daje im poczucie wolności oraz świadomość, że realizacja ich życiowych celów ma sens. 

Zdecydowanie warto zwrócić uwagę na kreację Robina Williamsa, który w roli Johna Keatinga przekonał do swojego sposobu pojmowania świata nie tylko własnych uczniów, ale także i mnie. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych motyw nauczyciela-mentora był modny zarówno w literaturze, jak i w kinie, ale to Keating jest tym, którego cytuje się do dzisiaj. 



Film widziałam trzy razy i trzykrotnie poruszyło mnie coś innego, jednak za każdym razem Stowarzyszenie skłoniło mnie do kilku refleksji. Sprawiło, że doceniłam to, co mam. Nie każdy miał takie szczęście, aby spotkać w swoim życiu trójkę nauczycieli, od których nawet sam Keating mógłby się uczyć. To oni pomogli mi wybrać własną ścieżkę, zainspirowali do działania, a ostatni z nich nawet dostał długopis z wygrawerowanym Kapitanie, nasz kapitanie.

Są takie dzieła, do których powraca się po latach i takie, o których się nie zapomina. Stowarzyszenie Umarłych Poetów bez wątpienia jest jednym z nich. Fabuła? Dobra. Morał? Jest. Humor? Obecny. Cytaty? Niezapomniane. Aktorstwo i reżyseria? Na wysokim poziomie. Łzy? Były, oj były! 

Każdy człowiek zna, nawet jeżeli trzeba mu przypomnieć, wagę i znaczenie celów życiowych, marzeń i realizowania pasji bez względu na przeciwności losu. W życiu chodzi o to, żeby być tym, kim się chce. A żeby to osiągnąć, trzeba po prostu do tego dążyć bez oglądania się na innych ludzi i dzień poprzedni. Carpe diem  chciałoby się rzec. 

Mikami Ai Takada 


poniedziałek, 3 lipca 2017

BOOKATHON 2017 || tbr ♥

Muszę się przyznać, że po raz pierwszy biorę udział w czytelniczym maratonie. Zazwyczaj udawało mi się przegapić termin albo całkowicie zapomnieć, że postanowiłam w nim uczestniczyć. To jednak idealna okazja, aby odhaczyć z listy wszystkie książki, które od dawna zalegają na moich półkach. ;-) I nie ma lepszego lekarstwa na zastój czytelniczy niż ściganie się z samą sobą. 


Zasady Bookathonu są proste, a tegoroczne wyzwania wyglądały następująco:

03.07 - książka, w której ważną rolę odgrywają zwierzęta. 

Wybrałam "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" J.K. Rowling, bo wstyd mi było, że wciąż jej nie przeczytałam. A przecież jestem Potterhead! Na szczęście już nie muszę się o to martwić, bo krótko po północy po nią sięgnęłam i już jedną pozycję bookathonową mam z głowy. 

04.07 - książka o przyszłości.

W tym przypadku nie miałam wielkiego pola do popisu, bo niewiele takich książek mam w swojej kolekcji, dlatego też padło na "Solaris" Lema. I to jedno z pierwszych wydań! 



05.07 - zła książka. 

O tę kategorię padało w grupie najwięcej pytań i sama nawet poleciłam kilka perełek. Wybrałam "Nie poddawaj się" Rainbow Rowell. Po przeczytaniu "Fangirl" od razu miałam ochotę poznać przygody Simona, ale potężnie się rozczarowałam... Odniosłam wrażenie, że czytam przeciętny fanfik, a w świecie fanfiction siedzę wystarczająco długo, aby stwierdzić, że to niezbyt dobrze wróży. Dotarłam do 70 strony, zamknęłam powieść i nigdy więcej jej nie otworzyłam. 

06.07 - biografia.

Uwielbiam biografie i mam ich sporo w biblioteczce, więc to nie było akurat problemem. Wahałam się między książką o Barbrze a książką o Madonnie, ale ostatecznie wygrała Madonna  bo jej biografia ma mniej stron! (wstydwstydwstyd)  

07.07 - książka poruszająca temat tabu.

Tego dnia zdecydowałam się sięgnąć po "Głębię Challengera" Neala Shustermana, bo urzekł mnie zarówno opis, jak i krążące o niej opinie. I już nie mogę się doczekać. 

08.07 - książka zekranizowana w 2016 lub 2017 roku.

I w tym przypadku także sięgnę po "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", ale tym razem scenariusz. Filmem byłam zachwycona, a książka nadal figuruje na mojej liście wstydu. ;-)

W sumie jest to około 1600 stron, więc wyzwanie 1500+ także będzie spełnione. Mam nadzieję, że uda mi się przeczytać wszystko!

Mikami Ai Takada